córka Jana i Marii i urodziła się 1 marca 1924 roku w Młynowie na Wołyniu. Spokojne i beztroskie dzieciństwo przerwała II wojna światowa i okupacja rosyjska, później niemiecka. Przeżyła tragiczny czas zsyłek na Sybir, egzekucje i ludobójstwa.
Od złych wspomnień uciekała w ciepło domowego ogniska i poezję. Zachowując w sercu obraz dziecięcych lat, tak opisywała czas młodości:
Daliście mi tak wiele Kochani, tak wiele
Aleje czterdziestu kasztanów, gawędy wśród świerków w niedziele
Cudowny pagórek z ławeczką, z brzozą szumiącą listowiem
Z sadem pełnym czereśni, sadem pachnącym jabłkami
A kiedy zbierając morwy – dalej szłam alejkami
Witały mnie róże, piwonie
Więc biegłam, żeby w hamaku
Pomarzyć trochę z modrzewiem
Potem cieplarnia, inspekty
z karnym szparagów szeregiem.
Tam się bawiłam jak dziecię
Moje dzieciństwo.
Raj wymarzony.
Był. Najprawdziwszy na świecie.
Tak bardzo chciała wymazać złe wspomnienia z lat wojny, rozpaczy i zbrodni. Wierzyła, że dobro swym trwaniem przykryje zło. W wierszu „Niech płyną dalej” tak pisała:
Zatrzymać dobre obrazy
-oto ma myśl przewodnia
A złe wyrzucić do ognia
Płomień je zniszczy i spali
Dobro
Powinno zwyciężać
Dobre myśli
niech płyną dalej
W grudniu 2006 roku miałem sposobność zamienić kilka słów z Haliną Opalińską. Wówczas otrzymałem wiersze i spisaną na maszynie relację świadka i jednocześnie ofiary wojennego barbarzyństwa. Zmarła 5 lutego 2017 roku, pochowana w sektorze C4 w grobie nr 417.
Wspomnienia Walerii Peno-Ćwiok, które Halina Opalińska przekazała do „Kroniki Cmentarza” – zachowano pisownię oryginalną.
Byłam naocznym świadkiem tragicznego wydarzenia, jakie miało miejsce dnia 13 lipca 1943 r. w wiosce Ludwikówce. Został wówczas zamordowany mój mąż Paweł Peno i syn Bolesław a także brat z synami. To bolesne wydarzenie zapisało się więc krwawymi zgłoskami na kartach mego życia
Ludwikówka była polską osadą w rejonie Młynów obwodu równieńskiegow USRR. Z północy, wschodu i częściowo południa otaczały ja lasy. Od zachodu graniczyła ze wsią Użyniec, całkowicie zamieszkałą przez Ukraińców. Nie posiadam dokładnych informacji, ale było w niej około 100 zagród, mieszkało blisko 400 mieszkańców, w tym prawie 130 dorosłych mężczyzn. W krytycznym dniu przebywała nadto pewna liczba mężczyzn z innych miejscowości, ukrywających się przed bandami.
Od wczesnej wiosny 1943 r. działały na terenie naszego regionu grupy terrorystyczne, zwane pospolicie „banderowcami”. Powszechnie znane są fakty ich poczynań w stosunku do ludności polskiej: napady zbrojne (szczególnie nocą), rabunki, okrutne morderstwa i znęcanie się nad bezbronnymi, palenie domostw, niszczenie dobytku, itd.
Począwszy od połowy maja napady uległy gwałtownemu nasileniu, co zmuszało Polaków do opuszczania swoich siedzib i poszukiwania miejsc bezpieczniejszych. W wioskach całkowicie polskich organizowano warty, systemy alarmowe, budowano zamaskowane schrony, czyniono przygotowania do obrony. Podobne przygotowania czyniono także w Ludwikówce, chociaż o obronie czynnej nie mogło być mowy, ze względu na niemożliwość pozyskania broni, co z resztą wiązało się z ogromnym ryzykiem. We władzach terenowych rej wodzili Ukraińcy wysługujący się hitlerowcom a z drugiej strony współpracujący z „banderowcami” i każdy ich donos kończył się dla Polaków tragicznie.
Rodzina moja mieszkała we Władysławówce, wiosce położonej o 2 km na wschód od Ludwikówki (za lasami). W czerwcu 1943 r uchodząc, podobnie jak i inne kobiety z wioski, przed nasilającymi się napadami „banderowców” przeniosłam się do odległego o 20 km. Miasta powiatowego Dubna wraz z trojgiem dzieci. Mąż oraz osiemnastoletni syn Bolesław, pozostali na gospodarstwie, oczekując dalszego biegu wydarzeń. Podobną zresztą praktykę stosowali i inni mieszkańcy naszej wioski, a także i Ludwikówki. Kobiety z dziećmi wysyłano do Dubna lub Łucka, mężczyźni jeśli się dało, pozostawali na jakiś czas na miejscu, gdyż w miastach byli wyłapywani przez Niemców i deportowani do Rzeszy.
W mieście trzeba było z czegoś żyć. Od czasu do czasu jeździły więc kobiety z Dubna do swych rodzin na wsi po żywność. Czasami przyjeżdżali mężczyźni z prowiantem. W lipcu zaczęto nawoływać ludność polską do powrotu na wieś, na żniwa. Wydawało się, że będzie trochę spokoju aby zebrać plony. Celem zaopatrzenia się w żywność i pozyskania wiadomości o pozostawionej rodzinie wybrałam się w sobotę 10 lipca 1943 r. razem ze znajomą Antonowicz z Dubna na Ludwikówkę. Przed wyjazdem mały synek Józio prosił; „mamo nie jedź! Niech tato i Bolek przyjadą do Dubna”. Cóż, synek nie rozumiał sytuacji. A jednak, jaka szkoda, że go wówczas nie usłuchałam.
Rano w niedzielę udałam się z Ludwikówki na Władysławówkę do domu. Pamiętam, jak przygotowałam do jedzenia pierogi z czereśni. Bojąc się o los męża i syna pozostających w otoczeniu Ukraińców radziłam, aby schronili się na Ludwikówkę. Mąż nie miał ochoty, wolał zostać jeszcze na miejscu. Ostatecznie po południu przeszliśmy na Ludwikówkę i zatrzymaliśmy się u mego brata Józefa Nowickiego. Obok mieszkała rodzina Antonowicza.
Poniedziałek minął spokojnie. Przygotowywałam różne zapasy na przewiezienie do Dubna dla dzieci.miałam wyjechać w środę. Wieczorem syn Bolesław i syn Antonowicza donieśli, że widzieli napis na drzewie w języku ukraińskim:”Mazuraki, zawtra was ne bude”. We wsi nie zwrócono na to specjalnej uwagi.
We wtorek 13 lipca 1943 r. około godz. 6 rano jednostki SS otoczyły ze wszystkich stron Ludwikówkę. Było to całkowite zaskoczenie ludności, która niczego, szczególnie ze strony Niemców, nie spodziewała się. Wchodziłam właśnie do obory doić krowę, gdy spostrzegłam na podwórzu Antonowicza grupę gestapowców. Antonowicz wyprowadzał krowę na pastwisko. Obok chaty stała jego żona. Gestapowiec bez słowa strzelił na oczach żony do męża. Zwłoki zabitego wrzucono w dojrzewający jęczmień.
Grupy gestapowców prawie równocześnie wtargnęły do wszystkich zagród, przeprowadzając rewizję i wyrzucając mieszkańców z domostw. Przeprowadzano rabunek mienia, w szczególności bydła, trzody chlewnej, cenniejszego dobytku. Kobiety z dziećmi i chłopców do lat 14 zgromadzono na drodze biegnącej przez wieś i zagnano na rozległą łąkę we wsi Użyniec. Mężczyźni i chłopcy powyżej 14 lat musieli ładować rabowane mienie a następnie wnosić słomę do pomieszczeń mieszkalnych i gospodarczych, po czym oblewać je benzyną. Podobno podczas rewizji znaleziono w zagrodzie Michalskiego karabin-obrzynek. W następnej kolejności spędzono schwytanych mężczyzn i chłopców na drogę wiodącą do Użyńca. Wszystkie zagrody podpalono i spalono doszczętnie razem z niezrabowanym inwentarzem żywym i martwym.
Gdy kobiety z dziećmi znalazły się na wspomnianej łące, w niedługim czasie z kierunku Młynowa nadjechały dwa samochody osobowe. Przybyli nimi funkcjonariusze niemieccy nakazali rozdzielenie dzieci od matek. Przy rozdzielaniu podniósł się wielki krzyk i płacz. Padł strzał, ale to nie poskutkowało. Po naradzie nakaz rozdzielenia został cofnięty
W międzyczasie na łąkę doprowadzono pod silną eskortą mężczyzn z chłopcami powyżej 14 lat. Po odpowiednim rozstawieniu w niedalekiej odległości od kobiet z dziećmi, odebrano im wszelkie posiadane dokumenty, podarto je i spalono wśród płaczu i lamentu kobiet i dzieci. Po spaleniu dokumentów odprowadzono mężczyzn i chłopców z powrotem do Ludwikówki na miejsce egzekucji. Chwil tych, ani przeżyć tej sytuacji opisać niepodobna.
Na miejsce masowej egzekucji wyznaczono stodołę Szewczyka. Dotąd jej nie podpalono. Stała ona na nieznacznym wzniesieniu. Zapędzono do niej gwałtem wszystkich mężczyzn i chłopców, otoczono ze wszech stron stanowiskami broni maszynowej i po oblaniu benzyną podpalono. Do wyskakujących z płomieni strzelano. Tragedii rozgrywającej się w stodole nie widziały kobiety z dziećmi, gdyż była ona z łąki niewidoczna i ładowano je w tym czasie na samochody ciężarowe. Obserwował ją z pewnej odległości Adam Kwaśnik, który rano słysząc strzały zdołał zbiec i schronić się w zbożu.
Mój mąż i syn brata zginęli w płonącej stodole. Brat Józef Nowicki wyskoczył z ognia lecz chwilę później dosięgła go kula. Padł niedaleko. Natomiast mój syn Bolesław zginął jeszcze rano. Zorientowawszy się, że do domu podchodzą SS-mani, zdecydował się na ucieczkę. Dostał kulą prosto w głowę. Znaleziono go w pobliżu zagrody.
Ocalało zaledwie trzech mężczyzn. Oprócz wspomnianego Kwaśnika udało się w podobny sposób postąpić Antoniemu Krajewskiemu. Ocalał także Wyryszyński, który schronił się wraz z żoną i synem w schronie pod piecem w swym mieszkaniu. Natomiast oprócz mężczyzn, stałych mieszkańców wioski zginęło wielu, którzy na Ludwikówce się schronili po ucieczce od „banderowców” z innych wiosek.
Po masakrze mężczyzn, kobiety z dziećmi załadowane na ciężarówki, zostały pod eskortą przewiezione do Dubna na Surmicze, do obozu po jeńcach radzieckich. Kogucińską, Świgońkę i Broniczkę, które były chore, zastrzelono i spalono podobnie jak mężczyzn i chłopców.
Z obozu nie pozwolono nikomu wychodzić i nikogo do wewnątrz nie wpuszczano. Dopiero na trzeci dzień przyszedł ksiądz i dwie siostry zakonne. Prosili za uwięzionymi. Pozwolono im na rozdanie kobietom i dzieciom chleba. W obozie nie było wody. Zapanowała angina i inne choroby. Chore dzieci, w gorączce prosiły o wodę. Dużo dzieci zmarło wskutek chorób i wyczerpania.
Z pośród przebywających w obozie wyselekcjonowano osoby zdrowe, głównie matki z większymi dziećmi. Wywieziono ich najprawdopodobniej do Niemiec. Osoby słabe i chore miały udać się do lekarza. W tej grupie znalazłam się także ja. Załadowano nas na furmanki. W czasie jazdy w pobliżu cmentarza na Surmiczach, jeden z eskortujących strażników kalecząc z czeska odezwał się do mnie: „matka, pik!” Zbierając resztki sił zsunęłam się z wozu. Naprzeciw była otwarta brama cmentarza. Przesunęłam się za bramę i skryłam wśród mogił. Strażnik, starszy człowiek, zdawał się tego nie dostrzegać. Po kilku godzinach dowlokłam się do miejsca pobytu dzieci, skąd wyjechałam w pamiętną sobotę. Co się stało z kobietami i dziećmi, które wieziono do lekarza, jaki los ich spotkał, nie wiem.
Jeszcze w czerwcu i w początkach lipca, schroniło się w Dubnie wiele kobiet z dziećmi również z Ludwikówki. Gdy dotarła do nich wieść o tragicznym losie ich mężów i synów, niektóre pojechały z Dubna na miejsce wypadków. Ujrzały obraz więcej niż rozpaczliwy. Chciały odszukać ciała swych mężów i synów. Była wśród nich również i moja bratowa Aniela Nowicka. Udało jej się odnaleźć zwłoki męża. Były ledwie przysypane ziemią. Nie mogąc inaczej, nosiła w fartuchu ziemię, aby je lepiej przykryć.
Gdy znajdowałam się w obozie opowiadały kobiety o różnych przypadkach postępowania gestapowców przed i podczas pędzenia kobiet i dzieci na łąkę w Użyńcu. M.in. jeden z nich wytrącił dziecku chleb z ręki krzycząc: „lauf, raus”. Inny kopnął i uderzył chłopca wyprowadzającego krowy na pastwisko, wrzeszcząc coś po niemiecku.
Na łące któryś z Niemców wyraził się do kobiet o przyczynach pacyfikacji: ”my niewinni – to wasz kamrat”. Miało to dotyczyć Ukraińców, którzy podobno donieśli Niemcom, że Polacy na Ludwikówce posiadają broń, karabiny maszynowe oraz współdziałają z radziecką partyzantką.
Podobno w kilka dni po zagładzie Ludwikówki, Niemcy aresztowali wójta z Młynowa i kilku innych Ukraińców. Powodem aresztowania miał być fałszywy donos o Ludwikówce. Jak jest prawda – nie wiem.
Od masakry Ludwikówki minęło 31 lat. Nie posiadam informacji, czy władze radzieckie ustaliły winowajców tej potwornej zbrodni. Nie wiem, czy ktoś pozostawił potomnym pisane wspomnienie o tych, którzy padli ofiarą terroru, ludzkiej głupoty i barbarzyńskich zbrodniczych instynktów.
Tragedia Ludwikówki stała się tragedią mojego życia. Mam już podeszły wiek, sama wychowałam troje dzieci, rosną już wnuki. Ale pamięć o tej tragedii i rany przez nią zadane są wciąż świeże. Nie zaleczą się…
Niech to wspomnienie będzie wyrazem hołdu dla wszystkich zamordowanych w Ludwikówce mężczyzn i chłopców, dla zamordowanych i zamęczonych kobiet, dla zmarłych w obozie i poza obozem dzieci z Ludwikówki…